W chwili kiedy to piszę rocznicowy event w Pokemon GO dobiega końca, a mi nogi odpadają od tyłka. To i rozładowany telefon to oznaki, że bawiłem się świetnie.
W chwili gdy to piszę nie jestem już tak podjarany, jak w chwili gdy stałem pod urzędem miejskim i łapałem swojego pierwszego legendarnego pokemona, ale i tak
Nie mówimy o Chicago.
Teoretycznie najważniejszą częścią obchodów rocznicy Pokemon GO było Pokemon GO Fest organizowane w Chicago. W praktyce był to jednak, dla wielu osób, koszmar i, w gruncie rzeczy, formalność.
Jak pisałem w poprzednim wpisie o tym wydarzeniu, to właśnie w Chicago mieli zdecydować czy dostaniemy jakieś bonusy w grze i czy zostaną nam udostępnione legendy. Oprócz tego mieli rzadką okazję złapania Heracrossa i Unownów układających się w nazwę miasta.
Mieli z tym jednak nie lada problem, bo, jak wskazuje na to wiele czynników (i wypowiedź rzekomego pracownika firmy organizującej event) – miejscowe nadajniki sieci komórkowej zwyczajnie nie wyrobiły, przez co ludzie nie mogli zacząć grać.
Ostatecznie sytuację w Chicago uratowała obietnica zwrotu za bilety, bonusu w postaci PokeCoinów o wartości 100$ na konto każdego uczestnika i poszerzenie obszaru imprezy o wszystko w promieniu 3 kilometrów. Oprócz tego został zmieniony pierwotny zamysł i wszyscy uczestnicy imprezy Lugię dostali za darmo. Oprócz tego mieli też szansę złapać dodatkowe egzemplarze w rajdach rozsianych po całym obszarze imprezy.
Oprócz tego wiele wskazuje na to, że Niantic obniżył znacznie wymagania odnośnie odblokowania bonusów. Ktoś nawet przyłapał pracowników firmy w trakcie modyfikowania „progów” do zdobycia nagród.
Podsumowując „zamiejscowy” wątek rocznicy Pokemon GO – to był koszmar. Który będzie się śnił Nianticowi jeszcze przez lata.
Tymczasem w Szczecinie
No, ale dość pisania o czymś, czego nie doświadczyłem na własnej skórze. Zwłaszcza, że nijak się to miało do tego, co samemu przeżyłem „w terenie”.
Kiedy ludzie w Chicago bluzgali na lichy internet, to ja poszedłem na Jasne Błonia w Szczecinie.
Oczywiście byłoby za fajnie, jakby tego dnia była pogoda jak na zdjęciu. O 18:00 zaczynało się pomału ściemniać, głównie za sprawą chmur, które przekazywały jasny komunikat – wersja optymistyczna to deszcz, pesymistyczna to burza z piorunami.
Korzystając z masy przedmiotów w grze (trzy Lure Module i Incense) oraz swojego Pokemon GO Plusa zacząłem biegać w kółko po połowie błoni i łapać pokemony przez pierwsze półgodzinne okno wyzwania. Efekt? Nie pamiętam już ile, ale ogólnie byłem z siebie zadowolony.
Niestety, pogoda zafundowała graczom wariant pesymistyczny. Początkowy plan był taki, że wrócę do domu po kurtkę przeciwdeszczową i pójdę na pozostałe dwa etapy. Potem piorun gruchnął jakieś 200 metrów ode mnie tak, że aż podskoczyłem, po czym doszedłem do wniosku, że jednak wrócę do domu i tam już zostanę. Zamiast polować, to śledziłem kocioł w Chicago. Po tym jak się doczekałem informacji o odblokowanych bonusach (wszystkie) i pojawieniu się legend w grze (Lugii oraz Articuno) poszedłem spać. Wiedziałem, że następnego dnia będzie ciekawie.
Było legendarnie
Obudził mnie budzik – mimo urlopu mam cały czas włączone wszystkie budziki by nie popsuć sobie rytmu „pracowniczego”. Wstałem, nakarmiłem koty, podpiałem telefon do wifi, przeczytałem wiadomość o legendarnych pokemonach, które już od godziny grasują po mieście. W tym momencie doszedłem do wniosku, że się ogarnę (opornie, jeszcze byłem zaspany), zjem coś małego (ostatecznie wygrała otwarta 1/3 paczki krakersów) i wylecę na miasto.
Na początku nie ogarniałem gdzie iść, ale za pośrednictwem Najcudowniejszego Komunikatora Głosowo-tekstowego Dla Graczy jakim jest Discord udało nam się ustawić na rajd w konkretnym miejscu – 10:30, przed Urzędem Miasta. Tam była Lugia do ubicia.
Gdy przyszedłem na miejsce, to dołączyłem do tłumu około 50 ludzi. Dwie grupy już wystartowały, trzecia się szykowała. Dołączyłem i zaczęliśmy bić.
Dla większości osób na miejscu, w tym dla mnie, to była pierwsza walka przeciwko legendarnemu pokemonowi. Było znacznie ciężej, niż się spodziewaliśmy, głównie z tego powodu, że nasze stwory padały o wiele szybciej, niż sugerowałyby wcześniejsze rajdy. To co wcześniej było wyścigiem „kto komu szybciej zrobi krzywdę” zmieniło się na „kto przeżyje do końca”. Ale się udało – Lugia była pokonana i każda osoba z naszej grupy dostała od 7 do 12 pokeballi i mógł przejść do łapania. Po dwóch nieudanych rzutach rzuciłem z myślą „ja pierdzielę, w cholerę z tym” rzuciłem od niechcenia. Efekt poniżej <3
Po tym pierwszym rajdzie już wiedziałem, że będę chciał więcej. Zwłaszcza, że jest też druga legenda do złapania. Wiedząc o tym, że można za darmo wziąć udział w jednym rajdzie dziennie, to uruchomiłem zapasy złotych monet by kupić „wejściówki” na kolejne 6 rajdów.
Potem, na Discordzie, pojawiła się informacja o kolejnym rajdzie – tym razem obok Wałów Chrobrego. Pośpieszny spacer na miejsce i ponownie się zebraliśmy i przeszliśmy ponownie do dzieła. W moim przypadku, tym razem bez efektu, ale się nie zraziłem.
Mój misterny plan polegał na zrobieniu zakupów, wróceniu do domu, zjedzeniu kolejnego posiłku i ponowne wyjście w trasę. No cóż… informacja, że kolejna Lugia pojawiła się na Bramie Portowej sprawiła, że drastycznie skorygowałem plany. Wpadłem po drodze na innych ludzi idących w tamtym kierunku. Okazało się, że Lugia pojawiła się dokładnie na przeciwko prokuratury okręgowej. Było nas tyle, że trochę się zdziwiłem, że nie złapali nas żadni reporterzy myślący, że przyszliśmy protestować. Kolejna próba złapania kolejnej Lugii, znów nieudana.
Od tego momentu już się nie szczypaliśmy i z grubsza tą samą ekipą – ludzie się odłączali i przyłączali co chwilę – zaatakowaliśmy kilka Articuno. Niestety, wszystko wskazywało na to, że moje szczęście z pierwszej walki mnie kompletnie opuściło. Żadna próba schwytania legendy poza pierwszą nie skończyła się sukcesem.
No, ale co moje, to moje – Lugię mam. Za Articuno nigdy nie przepadałem. Spędziłem kilka godzin w losowym towarzystwie bardzo przyzwoitych i sympatycznych ludzi w każdej możliwej konfiguracji wzrostu/wagi/wieku/kondycji itp. Ogólnie, to przez jakieś cztery godziny byliśmy w stanie ciągłych łowów. Kilkukrotnie przechodziliśmy kilka kilometrów do kolejnego celu. Efekt końcowy? Takie wskazania krokomierza w chwili gdy znaczna część ekipy powiedziała „dość”.
Lekko zadziwiający był względny niedobór dzieci – znaczna część graczy jaką widziałem, to coś między 25-45 rokiem życia. Młodszych graczy było niewiele. Cieszy mnie bardzo to, że widziałem bardzo dużo rodziców grających w dziećmi. No cóż.. wygląda na to, że jest szansa na to, że rodzice nie rozumiejący grających dzieci przejdą do historii tak samo jak ospa czarna.
Jakoś w połowie trasy zaczęło padać. Kto by się jednak przejmował takimi bzdurami, w końcu „na Wałach jest Articuno, a my jesteśmy koło Turzynu!”. Niektóre osoby bolały też nogi. Też jednak nie robili sobie nic z tego, poza głośnym stwierdzeniem.
To wszystko sprawiło, że Pokemon GO udowodniło, że dalej potrafi wzbudzić w graczach to co najważniejsze – zaangażowanie.
No dobra, ale w poniedziałek ludzie pracują.
Sobota i niedziela była świetna. Problem jednak się zaczął w poniedziałek.
Legendy dalej się pojawiały, przez cały dzień, ale z oczywistych przyczyn o wiele mniej osób mogło brać udział w rajdach. W efekcie końcowym mój poniedziałek polegał głównie na korzystaniu z pozostały dobrodziejstw eventu. Jajka się szybciej wykluwały, pokemonów się więcej pokazywało, więc w tak zwanym „międzyczasie” łapał co mogłem i chodziłem ile się da. Udało mi się nawet rozegrać dwa kolejne rajdy o Articuno. Efektu się domyślacie.
Nie jest to jednak nic dziwnego, bo w międzyczasie dowiedziałem się, że bazowa szansa na złapanie legendarnego Pokemona to 2%. Przy odpowiednich staraniach szansa wzrasta do maksymalnie 15%.
Oficjalnie mam więcej szczęścia niż rozumu.
Już po tym jak napisałem ten tekst, w wtorek, obudziłem się i zobaczyłem, że Niantic postanowił wydłużyć całość wydarzenia o kolejne 72 godziny. Nie ukrywam, że jest to bardzo fajna sprawa, ale i tak trudniej się będzie zgromadzić na rajdy przeciwko legendarnym stworom niż w niedzielę.
Co Niantic powinien się nauczyć po pierwszej rocznicy Pokemon GO?
W formie listy wypunktowanej:
- nic nie działa tak ożywczo na graczy jak rzadkie pokemony szeroko dostępne przez krótki czas
- poleganie na tym, że firmy komórkowe dobrze ocenią obciążenie linii to głupota
- zamykanie graczy na niewielkim obszarze pomaga nikomu
- robienie eventu wymagającego dużej aktywności w dzień pracujący to bzdura
- tak długo jak będzie co robić w grze, tak długo gra będzie wracać na szczyt listy najbardziej dochodowych gier mobilnych
- trzeba bardzo poważnie przemyśleć wprowadzenie czatu bezpośrednio do Pokemon GO. Gdyby nie komunikacja poza aplikacją, to event by leżał i kwiczał.
Najważniejsze, że wyszedłem z domu
Bo pod moim blokiem mógł się pojawić Articuno.
Bardzo ucieszyło mnie to wydarzenie w Pokemon GO – obudziło z letargu growego wielu ludzi i dało im sensowny cel. Pokazało, że gry AR mają przed sobą jakąś przyszłość i że gra, wbrew ciągłym pytaniom „to ktoś w to jeszcze gra?” ma się dobrze. Wystarczyło tylko wprowadzić kilka zmian i gra ożyła. Tak właściwie samą siłą rozpędu graczy – to oni szukali legendy, gromadzili się, wymieniali informacjami i dzięki temu wszystkiemu dobrze się bawili.
To teraz tylko mieć nadzieję, że twórcy Pokemon GO niczego nie spartolą. Jeżeli im się uda utrzymać ten poziom zainteresowania, to będę miał jeszcze wiele pretekstów do wpisów takich jak ten.
A nie ukrywam, że chciałbym je mieć.
W odpowiedzi na “Rocznica Pokemon GO nie wypaliła tylko w Chicago.”
Super się czytało, chociaż nie ogarniam połowy. 😀