Ostatnio zrobiłem sobie maraton dokańczania napoczętych gier. Pośród nich znalazły się dwie z trzech części serii No More Heroes.

Serii tak odjechanej i odklejonej od dzisiejszych produkcji, że nie mogła ona przejść kompletnie bez echa.
Ostrzeżenie – w tym wpisie klnę jak cała szkoła szewska, bo inaczej o No More Heroes się nie da. Po prostu się kurwa nie da. Jakbym dał radę, to oznacza, że się nie wczułem w temat, więc jak komuś to przeszkadza, to nawet mi go nie żal.
No dobrze, trochę żal.
Pieprzony otaku z kataną kupioną na aukcji.
Już sam początek pierwszej części gry, którą ogrywałem pierwszy raz będąc gnojkiem (a ostatecznie ukończyłem dopiero niedawno, na Nintendo Switch) pokazuje, że No More Heroes nie ma hamulców.
Głównym bohaterem jest Travis Touchdown. Otaku, no-life i fan wrestlingu, zarabiający na co dzień jako kurier.
Żyje on w motelu, prawdopodobnie „na krzywy ryj” biorąc pod uwagę jego sytuację finansową.

Ciągle bluzga, chodzi w tych samych ciuchach i tylko okazjonalnie się kąpie. Do tego jest tak nieodpowiedzialny i pozbawiony instynktu samozachowawczego, że jak trafił w barze na laskę, która mu powiedziała „ej, zostań zabójcą, będziesz miał hajs na figurki, gierki i animu” to my dostaliśmy grę.
Ogólnie, to jestem zdziwiony, że ten gość nie jest obiektem kultu z strony jakiejś okołopatologicznej grupy społecznej, bo przy „powierzchownym” spojrzeniu można by dojść do wniosku, że nadaje się jak ulał. Szczęśliwie, tylko przy powierzchownym. Ale dość dygresji.
Teraz takich historii nie dzisiaj nie dostajemy. Albo dostajemy kompletne fantasy/science-fiction, albo dojrzałe opowieści osadzone w świecie chociaż trochę zbliżonym do naszego, gdzie postacie zachowują się chociaż w miarę normalnie. No More Heroes? Gdzieś koło „naszej” rzeczywistości, ale jakoś tak z kompletnym odpadnięciem wszystkich klepek. Laserowe miecze z Allegro, stowarzyszenia zabójców, mroczni władcy, złowroga korporacja doręczająca pizzę i cholera wie co jeszcze.
Co lepsze – wstęp jest stosunkowo normalny. Im dalej, tym bardziej wszystko staje się pojebane. Czego zresztą sam Travis jest całkowicie świadomy i nie ukrywa tego. Ani przed innymi postaciami, ani przed graczami.
Tak, burzenie „czwartej ściany” jest tutaj nagminne, zarówno w samej grze, jak i materiałach promocyjnych.
Dorabiający na zbieraniu kokosów…
Przede wszystkim tak – żeby zarobić na byciu zabójcą, trzeba najpierw mieć kasę na sprzęt, trening, stylowe ciuchy albo na zorganizowanie walki z kimś wyżej w rankingu zabójców. Oczywiście, za zaszlachtowanie kogoś kasa wpadnie.
Ale jak zabraknie kilku dolców, to zawsze można skosić trawnik, pobawić się w deratyzatora, pościągać kokosy z palm, albo pozbierać śmieci z orbity okołoziemskiej. Dzień jak co dzień z życia Travisa. W jednej chwili polujesz na skorpiony w trawie, w drugiej siekasz kataną promieniową (która wcale nie jest parodią miecza świetlnego) jakichś zwyroli z kijami bejsbolowymi.
Ale wracając do minigier – to jest raczej rzadkie zjawisko w grach. A już na pewno ich występowanie w takiej ilości. Zwłaszcza, że większość z nich można zwyczajnie olać. Ale one tam są, (zwykle) są fajne i tworzą niewiarygodny kontrast z „właściwą” pracą Travisa. No i pokazują, że żadna praca nie hańbi. Co najwyżej jest zbyt kiepsko płatna. W moim przypadku całość kosztów poniesionych przez Travisa został opłacony usuwaniem szkodników.

Zresztą – trening, sprawiający, że mordercze zapędy Travisa będą skuteczniej wprowadzane w życie również jest minigrą.
… w przerwie między siekaniem ludzi na kawałki
Wracając do nawalania – system walki w No More Heroes jest świetny. A mówimy o grze, która miała premierę w 2007 roku. Rozwiązania z gry miały czas się zestarzeć.
A jednak, mechanika dalej trzyma fason. Co prawda na niższych poziomach trudności walka polega głównie na klepaniu przycisków zgodnie z prastarą techniką „at random”, ale na wyższych? Można docenić wszystkie niuanse atakowania wysoko lub nisko, przebijania obrony kopaniem po kostkach, uników, blokowań i innych zagrywek.
Zwłaszcza w trakcie walk z bossami. Bo No More Heroes, nieważne która część i czy spin-off, czy nie, to tak naprawdę „boss rush” z przerywnikami w formie kopania tyłka różnym pomniejszym przeciwnikom, do których trudno mieć szacunek jako gracz. Zwłaszcza, że Travis nie pomaga, wzywając połowę z nich od pojebów/zjebów (w oryginale „fuckhead”.
Bossowie? Inny temat. Jakimś cudem udało się, mimo tego, że jest ich cholernie dużo, to sprawić, że każda walka wydaje się być czymś nowym i świeżym. Czasem nawet powiem, że zaskakującym.
A na wyższych poziomach trudności do tego niewiarygodnie trudnym:
„Fuckhead”, albo, mówiąc bardziej po naszemu, „pojeb” mi przypomniał o jednym ostrzeżeniu. Żadna z wersji No More Heroes aktualnie dostępnych na rynku się nie szczypie. Bohaterowie klną tak, że nawet przy moich najszczerszych chęciach i uwolnieniu całej swej „polskości” nie dam kurwa rady tego przebić. Krew się leje bez opamiętania – twarz Travisa jest zalewana krwią częściej niż zboczeni protagoniści z anime mają krwotoki z nosa. Dla jednych? Dziecinada.
Dla innych?
Styl ponad wszystko
Czy pomysły twórców w czasach, gdy gry z serii miały premierę (odpowiednio 2007. i 2010. rok) były bardziej uważane za ciekawe, czy za szalone?
Czy ludzie reagowali na tak zajebiście krwawą grę na Wii takim samym szokiem, jak reagowali na port na Switcha? Albo jak na to, że Doom z 2016 roku trafił na hybrydę od Nintendo?
Nie wiem i przyznaje bez bicia – nie interesowałem się na tyle by sprawdzać jak było kiedyś. Głównie dlatego, że wiem, że dziś ta gra ma coś, co wielu produkcjom, zwłaszcza wysokobudżetowym brakuje.
Ma styl, w każdym aspekcie, od cell-shadingowej grafiki, po ośmiobitowe wstawki, przez szaleństwo fabularne, po mechaniki w grze.
Nieakceptowalny dla wielu? Oczywiście. Mówiąc szczerze, to nawet w moim najbliższym otoczeniu nie mogę bez namysłu przywołać kogokolwiek, o kim mógłbym powiedzieć, że No More Heroes na pewno mu się spodoba. Chociażby z powodu tego, że Travis idzie do kibla na dwójkę za każdym razem, kiedy trzeba zapisać grę:

Ale za to ten styl jest niepowtarzalny. A tego nie da się powiedzieć za często, nawet w przypadku gier wybitnych.
Hyrule Warriors: Age of Calamity to „tylko” wariacja odnośnie Breath of The Wild i gier Musou od Koei Tecmo.
Pillars of Eternity było bliskim krewnym Baldur’s Gate i było to czuć na każdym kroku. A No More Heroes? To No More Heroes – tej gry się nie porównuje do innych.
Do niej się porównuje.
Skoki w bok, mniej i bardziej udane
Oprócz gier z głównej serii, No More Heroes doczekało się dwóch sequeli.
Pierwszy z nich była No More Heroes: World Ranker. Była grą na smartfony, która pozwalała tworzyć własną postać, wykonywać misje i walczyć z innymi zabójcami, sterowanymi przez innych graczy. Apka miała premierę w 2012 roku w Japonii i nie dotrwała do dziś. Serwery wyłączone, plik APK nie do zdobycia, jedyny ślad po istnieniu gry, to trailer poniżej.
Nawet filmiku z samą rozgrywką nie ma. No cóż… najwyraźniej się nie przyjęła. Trochę do dupy, bo pomysł wydawał się być przedni i z chęcią bym zagrał.
Lepiej jest natomiast z Travis Strikes Back: No More Heroes. Wydana w 2019 roku na Nintendo Switch gra zmienia w rozgrywce na tyle dużo by można to było nazwać spin-offem, ale o tyle mało, by było wiadomo, że to dalej jest część serii.
Głównym, ale już nie jedynym, bohaterem dalej jest Travis. Trochę starszy, bo między akcją Travis Strikes Back, a tą z poprzedniej cześci gry minęło 7 lat.
Fabuła dalej jest powalona – zawiera chociażby świadomą konsolę do gry, która przesyła bohaterów do wirtualnego świata (grocepcja?). System walki natomiast został uproszczony, i został dodany tryb co-operacji. No cóż… spin-off to spin-off.

Lubię ten grę, w przeciwieństwie do wielu recenzentów na Metacriticu i mam z nią tylko jeden problem. Znaczy, to nie jest mój problem, bo kupiłem wydanie pudełkowe z kodem do przepustki sezonowej. Ale bez niej? Przejebane, bo „prawdziwe” zakończenie gry jest w dodatku. Trochę do dupy, ale z tego co rozumiem to wszystkie wydania pudełkowe zawierały kod do DLC, więc poszkodowanych raczej nie powinno być wielu.
Najważniejsze jest jednak to, że historia opowiedziana w Travis Strikes Back będzie kontynuowana w kolejnej części właściwej serii.

To było kiedyś, co czeka nas w przyszłości?
Przyznaje się bez bicia – jakby nie zapowiedzieli nowej odsłony tej serii z premierą chwilę po moich urodzinach, to pewnie grami się nie zainteresował. A tak to wziąłem, kupiłem, pograłem, a ostatecznie ograłem. Efekt końcowy?
Czekam na No More Heroes 3 jak głupi, bo wszystko wskazuje, że to będzie ta sama gra. Tylko jeszcze bardziej.
To nie jest pomyłka ani pominięte słowo. Dokładnie o to mi chodzi. Uważam, że najlepsza rzecz jaką może spotkać kolejną odsłonę serii nie jest rewolucja, a ewolucja oraz dostarczenie więcej tego samego.
Do tego jeszcze gra ma premierę ponad tydzień po moich urodzinach. Lepiej być nie mogło.
Pozostaje mi jedynie czekać na zamówioną przeze mnie kopię gry.
„No Preorders”, Sroł Preorders – za stary jestem by się oszukiwać, że nie będę chciał w to zagrać.
A jak ktoś chce zacząć od poprzednich części, to wszystkie są dostępne na PC, (a tak dokładnie to na Steam, pod tym linkiem) i Nintendo Switch (pierwsza część, druga, i spin-off). Co do innych platform, to kompletnie straciłem rachubę.