Postaram się by ten wpis był krótki, bo akurat pisząc o CROSSBOW: Bloodnight powinienem dać radę.
No bo ile mógłbym się produkować o grze, gdzie masz w rękach kuszę i mordujesz demony?
CROSSBOW: Bloodnight jest prostą grą.
Fabuły tu nie ma. Znaczy, jest krótkie wprowadzenie po uruchomieniu gry. Coś tam, coś tam Sabat (albo Zakon) Kuszy, coś tam 1666, blabla najazd demonów, Starożytny Horror zza światów i tak dalej. Tyle. Nie ma nic więcej. Po tym wstępie dostajemy menu w twarz. W menu kilka możliwości. Najbardziej interesująca to ta wybrana domyślnie.
Trafiasz na dziedziniec
Tam stoisz z kuszą i czekasz aż wrogowie zaczną się pojawiać.
Na początku jest leniwie – dość powolne zombie i okazjonalny „grzyb” wypluwający z siebie chmarę nietoperzy.
Potem jednak, z każdą sekundą impreza się rozkręca.
I strzelasz z kuszy
Dlatego zaczynamy latać po tej planszy, skakać i strzelać z przerażająco wielofunkcyjnej kuszy jak opętani, byleby przeżyć tylko kolejne sekundy. Tak aż do niechybnego końca.
Czemu wielofunkcyjnej? Bo broń jaką mamy w CROSSBOW: Bloodnight może działać jako „shotgun”, „karabin maszynowy” lub „wyrzutnia rakiet”. Raz na jakiś czas możemy dodatkowo sprowadzić na fragment „areny” deszcz świetlistych bełtów z nieba.
Wraz z ubijaniem co większych przeciwników wypadają „dusze”, które ulepszają naszą broń. Zarówno wizualnie, jak i pod względem siły. Fajny bajer, „czuć” moc w momencie, kiedy następuje ulepszenie.
I tak w kółko, aż do znudzenia. Co w moim przypadku nie nastąpiło dotąd. Po prostu od gry chwilowo trzymają mnie inne tytuły, które też przydałoby się ograć.
W tym kilka kopii recenzenckich, więc jeżeli ktoś czeka na recenzję (swojej) gry, to przepraszam, już się poprawiam.
Wracając jednak do tematu – CROSSBOW: Bloodnight nie ma końca. Znaczy, może ma, gdzieś tam, po iluś tam minutach grania. Ale przy moim dotychczasowym rekordzie nie widzę niczego co mogłoby to przypominać.
To wszystko bez zająknięcia
W tę grę gram na Nintendo Switch, bo idealnie się na nią nadaje. Bierzesz konsolę w łapę, odpalasz, umierasz trzy razy, kończysz na dziś.
W tym wydaniu nie doczekałem się ani jednej sytuacji, kiedy gra się chociaż troszkę przycieła. Nieważne ile plugastwa było wokół mnie – zawsze gra pozostawała płynna, a ja w pełnej kontroli nad sytuacją. Co w żaden sposób nie ratowało mnie przed byciem pożartym albo inaczej zaszlachtowanym.
Niby nie powinno mnie to tak cieszyć, to powinna być norma. No, ale jako, że nie jest, a do tego gra nie wygląda jak plugastwo, to muszę pochwalić za starania by doprawadzić grę do takiej płynności na Switchu.
Czemu piszę o CROSSBOW: Bloodnight?
Bo mam wrażenie, że o tej grze się zwyczajnie za mało mówi.
Jest zrobiona w Polsce.
Trzyma wysoki poziom.
Działa i wygląda niewiarygodnie dobrze, przynajmniej na Switchu (bo na nim grałem).
Jest tak grywalna, że uruchomiła jakieś podstawowe instynkty rywalizacji nawet u mnie, który zwykle jest ostatnią osobą do pchania się na listy z rekordowymi wynikami.
To wszystko kosztując jednocześnie psie pieniądze – gra w wersji na Switcha kosztuje 20 złotych, na Steamie jest za niecałą dychę.
Bo powiedzmy sobie szczerze – ta gra nie jest porażająco ambitna, rozbudowana i jedynym słusznym kandydatem na grę roku 2020.
Nie zmienia to jednak faktu, że jest świetną zręcznościową strzelanką albo, jak to określają twórcy, „a frantic score-attack arena shooter”, o której żal byłoby nie wiedzieć.
No i oprócz tego umówmy się, że są o wiele gorsze sposoby na wydanie pieniędzy, często dużo większych.
Dlatego z czystym sumieniem polecam waszej uwadze tę grę. Wiem, że nie podejdzie każdemu. Ale „wpaść w radar” powinna każdemu, bo takie cudeńko szkoda pominąć całkowicie.
Jeżeli twórcy CROSSBOW: Bloodnight dotarli do tego tekstu i aż do końca, to mam sugestię.
ELDERBORN.
Na Switcha.
Z opcją sterowania ruchowego. W takim znaczeniu, że trzeba machnąć joyconem by machnąć bronią.
Proszę?
Bardzo proszę?
Mam urodziny w sierpniu, nie bądźcie tacy! Ja potrzebuję taką grę po Dark Messiah of Might and Magic :<